9 kwietnia br., w Sejmie, z czterech projektów ustaw o in vitro, posłowie do dalszych prac skierowali dwa – rządowy i jeden z projektów SLD. Niestety, projekt ustawy autorstwa PiS zakazujący in vitro został odrzucony. Wszystko wskazuje na to, że koalicja rządząca PO-PSL, wsparta z całą pewnością przez ugrupowania lewicowe, pod pozorem wyboru tzw. mniejszego zła wybierze mimo wszystko zły projekt rządowy bałamutnie promowany przez Ministerstwo Zdrowia jako leczący niepłodność, czyli już z samego założenia okłamujący opinię publiczną.
Nazwa jest równie nieprawdziwa jak przyjęta niedawno tzw. Konwencja przemocowa, której tytuł był tylko przykrywką dla wprowadzenia wrogich rodzinie restrykcji prawnych. Trzeba bowiem po raz kolejny wyraźnie powiedzieć, że in vitro nigdy nie było, nie jest i nie będzie metodą leczenia bezpłodności. Jest to wyłącznie technika, czyli metoda zapłodnienia pozaustrojowego stosowana gdy nie może dojść do zapłodnieniem drogą naturalną. Nawet po pozytywnym wyniku zastosowania techniki in vitro rodzice takiego dziecka nadal pozostają bezpłodni. Projekt rządowy nie tylko wprowadza w błąd, lecz co istotniejsze, w żaden sposób nie rozwiązuje kwestii leczenia niepłodności. Gdyby tak było, nie mógłby pominąć naprotechnologii, która takie szanse przed małżonkami pragnącymi dziecka otwiera, a niestety, ta dziedzina wiedzy ginekologiczno–endykrynologicznej została w omawianym dokumencie zupełnie pominięta.
Projekt wyraźnie idzie w kierunku poprawy kondycji działających w Polsce ośrodków sztucznego zapłodnienia od lat naciskających na dofinansowanie swej działalności z NFZ. Chodzi o usankcjonowanie czegoś , co można śmiało nazwać przemysłem in vitro, na co czekają wspomniane kliniki i przemysł farmaceutyczny. Oceniając politykę, jaką uprawia Ministerstwo Zdrowia, politykę realizowaną przez rząd premier Ewy Kopacz, widzimy na jakich opiera się absurdach dopuszczając z jednej strony do obiegu pigułki poronne, a z drugiej wspierając przemysł in vitro.
Dlaczego organizacje katolickie, i nie tylko, przeciwne są prawnemu usankcjonowaniu in vitro w kształcie rządowym. Przemawia za tym wiele względów. Wspomniane na wstępie kłamliwe twierdzenie, że in vitro leczy bezpłodność – to po pierwsze. Nie można również pominąć kwestii prawnych. Metoda jest sprzeczna z Konstytucją RP, która każe chronić ludzkie życia już od samego momentu poczęcia. Innym ważnym argumentem jest, że technika zapłodnienia pozaustrojowego niesie ze sobą poważne niebezpieczeństwo dla samego dziecka. Niedawno opinia publiczna została poruszona informacją o pomyłce podczas zabiegu in vitro w laboratorium szpitala w Policach, w wyniku którego kobieta urodziła nie dość że nie swoje dziecko, to na dodatek z licznym wadami, których z pewnością rodzice woleliby uniknąć. Ale takie właśnie są skutki bezkarnych manipulacji materiałem genetycznym. Skuteczność zapłodnienia metodami in vitro jest nie dość że obciążona możliwością popełnienia tego rodzaju błędów, to na dodatek procentowo bardzo niska. To, co powinno jednak w sposób szczególny budzić nasz sprzeciw, to odhumanizowanie procesu prokreacji, w którym zatraca się szacunek, jaki winniśmy odczuwać wobec godności poczętego człowieka. Wszyscy rozumiemy pragnienie małżonków tęskniących do własnego potomstwa, ale nie sposób nie zauważyć, że zdarza się, iż pragnienie posiadania dziecka zaczyna przypominać pogoń za pożądanym produktem konsumpcyjnym.
I jeszcze jeden aspekt, którego nie sposób nie poruszyć. Na stronie Ministerstwa Zdrowia można znaleźć podsumowanie rządowego programu refundowania zapłodnień pozaustrojowych. Promuje go idylliczny obrazek dwojga młodych ludzi. Są też liczby. W programie zarejestrowano ponad 11 tys. par, do zabiegu zakwalifikowano ponad 8 tys., w trakcie tzw. leczenia jest ok. 8 tys. par. Efekty? To liczba ciąż – 2559 i liczba urodzonych dzieci – 214. Do tych liczb resort zdrowia z dumą dodaje koszty przedsięwzięcia. Na ten cel wydano już ponad 70 mln zł. Poczęcie jednego dziecka z próbówki ma swoją cenę w złotówkach. Łatwo obliczyć, że koszt ludzkiego istnienia został oszacowany na kwotę 327 102 złotych. Traktując in vitro jak każdą inną procedurę medyczną można zestawić ją przykładowo z operacją usunięcia tętniaka mózgu oszacowanej na 15 tys. zł, w oczekiwaniu na którą umierają ludzie, gdyż szpitale mają ograniczone limity. Tu życie i tam życie. Każde opatrzone ceną przez urzędnika NFZ. Można na te liczby spojrzeć z punktu widzenia przeciętnego podatnika, obciążonego tymi kosztami, ale przede wszystkim trzeba je obejrzeć przez pryzmat wartości daru życia i przenikającego się z nim daru miłości. Nie wiem kto mógłby się tu pokusić o wystawienie rachunku.
Zabierając głos w tej sprawie Akcja Katolicka pragnie przypomnieć, iż żadna ze skierowanych do dalszych prac sejmowych ustaw nie daje najmniejszej szansy na leczenie bezpłodności. Obie są moralnie szkodliwe, powierzając dzieło prokreacji laboratoriom i zabiegom technicznym. Obie napisane zostały z myślą o zabezpieczeniu interesów klinik zajmujących się zapłodnieniem pozaustrojowym. Obie pod pozorem promocji dzietności, będącej przecież afirmacją życia, wpisują się w scenariusz „kultury śmierci”.
Należy głęboko ubolewać, że polityczna wrzawa wokół in vitro, wzniecona przez koalicję rządzącą i siły lewicowe, zagłusza wszelkie racjonalne i zdroworozsądkowe argumenty. Nie zwalania to jednak nas wszystkich od samodzielnego myślenia i oceny proponowanych praktyk w duchu moralności chrześcijańskiej, której wykładni na pewno nie znajdziemy w propagandowych relacjach emitowanych przez niektóre media, nawet publiczne.
Halina Szydełko, Prezes Zarządu KIAK
Akcja Katolicka Archidiecezji Łódzkiej utożsamia się ze stanowiskiem Krajowego Instytutu Akcji Katolickiej w Polsce.
Marianna Strugińska-Felczyńska, Prezes DIAK Archidiecezji Łódzkiej